Ret.August Chojnowski - „Andrzej Kalinin – portret pisarza”

Na rozmowę z wybitnym polskim pisarzem, Andrzejem Kalininem (że wybitnym, to udowodnię nieco później) zostałem zaproszony do Jego domu w podczęstochowskich Kusiętach, wioski bardzo pięknie położonej u stóp „Zielonej Góry”, skąd rozpościera się także wspaniały widok na jurajskie skałki i ruiny olsztyńskiego zamku. Tu, przed dwudziestu kilku laty państwo Kalininowie zakupili starą, zaniedbaną oborę, którą potem własnym sumptem i wytrwałą pracą zamienili na piękny i wielce gościnny dom. Przy wejściu do tego domu, tuż obok bramy, pierwsza niespodzianka, a mianowicie tablica upamiętniająca pobyt w tym miejscu Czesława Miłosza. A oto jej treść:

„Czesław Miłosz, poeta światowej sławy, laureat literackiej Nagrody Nobla, gościł w tym domu w maju 1994 roku, na zaproszenie pisarza Andrzeja Kalinina, którego książkę pt. „.. i Bóg o nas zapomniał” uhonorował swoją nagrodą. Tablice ufundowała Rada Gminy w Olsztynie” Ta wizyta była wtedy ewenementem na skalę ogólnopolską. Oto wielki polski noblista osobiście składa wizytę nieznanemu wcześniej nikomu pisarzowi i mówi, że w ten sposób składa podziękowanie za piękną książkę, która „ jest opowieścią o losach ludzi z Kresów z których ja również pochodzę” Kalinin był już wówczas laureatem Jego nagrody literackiej, którą wtedy ( nie było jeszcze nagrody „Nike”) traktowano jako najwyższe w Polsce wyróżnienie literackie. Wieść o sukcesie pisarza z Kusiąt szybko rozeszła się po okolicy. Wiedziano już kto w ich wiosce mieszka. Stało się wtedy, że kierowca autobusiku którym jechał Czesław Miłosz wraz z prezydentem Częstochowy, Tadeuszem Wroną, pomylił drogi i zamiast skręcić w stronę Kusiąt, pojechał na wprost, gdzie drogę zamykał kolejowy szlaban. Stanęli wtedy i bezradnie rozejrzeli się wokół. Akurat z leśnego duktu wyjeżdżał jakiś człowiek furmanką załadowaną drzewem. Był to, jak się później okazało pan Jakuboski, mieszkaniec pobliskiego Odrzykonia. Jego więc zapytano o drogę: - Wie pan może jak stąd dojechać do Kusiąt?
- To zależy do których Kusiąt, nowych czy starych?
- Do pana Kalinina
- A, tego pisarza.
- Tak .
- To musicie zawrócić i zaraz za górką będzie jego dom. Stoi tam teraz samochód policyjny, bo dzisiaj do niego ma przyjechać drugi taki wielki pisarz z Ameryki, Czesław Miłosz się nazywa.
Wtedy otworzyły się boczne drzwi autobusiku, którym goście jechali i wychylił się z nich pan Czesław .
- To właśnie jestem ja – powiedział . Wtedy pan Jakuboski. postąpił krok do przodu, zdjął czapkę z głowy i nisko, po staropolsku pokłonił się nobliście. - Witamy pana na naszej ziemi jak najładniej potrafimy – powiedział. Tę piękną scenę zapamiętać musiał również Czesław Miłosz, skoro w parę lat potem przypomniał ją na jubileuszu swojego 90 – lecia w krakowskiej siedzibie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Już sama ta niezwykła wizyta Noblisty w Kusięach, była ogromnym wyróżnieniem dla Andrzeja Kalinina i wystarczającym powodem aby jego pisarstwo nazwać wybitnym, bo skoro sam wielki noblista.. Jeśli jednak dla niektórych to za mało, to proszę, mam kolejne argumenty. Nim pierwsza książka Kalinina ukazała się na półkach księgarskich, czytano ją już w „Radio Wolna Europa” a potem w I-szym programie Polskiego Radia w znakomitej interpretacji Gustawa Lutkiewicza. Drukował ją także nowoyorski „Nowy Dziennik”, a potem w dalekiej Australii „Tygodnik Polski” w Melburne, zaś opowiadanie „Wigilia białych niedźwiedzi” w przekładzie na język angielski czytano na cały świat w Radio BBC. Nie każdy, współczesny polski pisarz, doszedł do takich splendorów. Aby ten obraz pisarza uczynić jeszcze pełniejszym, dodam tylko, iż jest on obecnie jedynym w Częstochowie i jednym z dwóch w województwie Śląskim, członkiem Pen Clubu (elitarnej, międzynarodowej organizacji skupiającej najwybitniejszych pisarzy w poszczególnych krajach) a także członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Andrzej Kalinin jest również laureatem kilku bardzo prestiżowych wyróżnień literackich. Rzeczonej już wyżej Nagrody Miłosza, a także nagrody ”Solidarności” za książkę pt „W cieniu złych drzew„, nagrody imieniem „Karola Miarki”- „za trwały wkład ( jak to określono w załączonym dyplomie) w dziedzictwo kulturalne regionu i kraju”. Jest stypendystą paryskiej „Kultury”, odznaczony przez Prezydenta R P złotym krzyżem zasługi, a przez Sejm Śląski (wraz z wybitnym reżyserem filmowym, Kazimierzem Kutzem i światowej sławy kompozytorem, Wojciechem Kilarem) złotą, honorową odznaką „Zasłużony dla Województwa Śląskiego”. Jeśli dodać jeszcze do tego obecność w lekturach szkolnych, oraz pięć prac magisterskich, jakie na temat Kalinina i jego twórczości dotychczas napisano, to będzie to w pełni uzasadniać stwierdzenie jakiego użyłem na wstępie tego artykułu, że mamy do czynienia z pisarzem wybitnym, na trwałe obecnym w naszej literaturze.

Dom w Kusiętach.
Siedzimy przy kawie obok kominka w którym buszuje wesoły ogień i rozmawiamy o historii tego domu i dziejach rodziny Kalininów. Wokół pełno pamiątek, obrazów i fotografii wielkich i znanych ludzi, którzy w tym domu sfotografowali się z jego gospodarzem. Są tu: Włodzimierz Odojewski i Wojciech Żukrowski - wybitni polscy pisarze - oczywiście, Czesław Miłosz i Ludmiła Marjańska, a także takie znakomitości jak: Adam Hanuszkiewicz, Andrzej Łapicki, Anna Nehrebecka, Katarzyna Suska, Janusz Zakszeński, Jerzy Duda Gracz, Sabina i Roman Lontowie, Janusz Gniatkowski z żoną, Krystyną Macejewską, a dalej: Robert Dorosławski, Janusz Siadlak, Jerzy Swoboda, czy specjalnie zaprzyjaźnieni z domem pisarza, Emilja Krakowska, Teresa Kobic – Rabenda,. Leszek Hadrian, Danusia i Włodek Pawlakowie, dr Włodek Mierzwa z żoną Anią, czy sławny Janosik, czyli nieżyjący już Marek Perepeczko. W tym domu wyczuwa się wyraźnie obecność wielkiej sztuki. Na ścianach wiszą bowiem prace kilku wybitnych naszych twórców: Wymienionego już wyżej Dudy Gracza i Sabiny Lonty, Ady Wiśniewskiej, Sebastiana Kotkowskiego i Władysława Ratusińsjkiego ( prezent od znakomitej poetki, Anny Purskiej), Ireny Młynarczyk, Miry Woroniec, a także fotografie Janusza Mielczarka, Piotra Dłubaka i rzeźby Tadeusza Bogackiego. Wisi też stary, trochę przyszarzały portret Marszałka Józefa Piłsudskiego,( kopia słynnego obrazu Kossaka) jako niezbity dowód polskich i patriotycznych tradycji tej rodziny, pomimo, że nazwisko Kalinin wskazuje raczej na carsko – rosyjskie koligacje.

Korzenie. Na rodzinne związki Kalininów, tych mieszkających w Rosji i tymi w Polsce, pierwsza natrafiła mieszkająca w Moskwie, stryjeczna ciotka naszego pisarza, pani Nelii Kalinin. To ona na podstawie archiwów z dawnego NKWD na Łubiance w Moskwie ułożyła całą historię klanu Kalininów. Z zamiłowania jest bowiem archiwistką, lubiącą szperać w przeszłości w starych księgach i dokumentach. Z tych jej odkryć, powstała w końcu bardzo piękna i tak niezwykła saga rodu Kalininów, że znana dziennikarka katolickiego tygodnika „Niedziela” pani Katarzyna Woynarowska ( prywatnie córka Andrzeja Kalinina) postanowiła napisać o tym książkę. Nim jednak ukaże się ona na księgarskich półkach, już teraz tę osobliwą „istorię rodu Kalininów”- jak mówi ciocia Neli - postaram się Państwu w skrócie opowiedzieć. Otóż zaczęło się wszystko w Woroneżu, rosyjskim mieście położonym u ujścia Donu, skąd wywodził się Kirył Aleksy Inoziemcow - Kalinin, późniejszy jenerał wojsk rosyjskich, a jeszcze później dowódca Gwardii Carskiej w. Warszawie. Do tego Kalinina właśnie, zgłosiła się któregoś dnia, Maria, Anna- Dobrowolska z domu von Braun, z prośbą o wcześniejsze zwolnienie z Syberii jej brata, Mariana, zesłanego tam za udział w powstaniu styczniowym 63 roku. Generał obiecał sprawę rozpatrzyć, a jakoś dziwnie się z tym ociągał, więc Maria zgłosiła się do niego jeszcze raz i jeszcze raz. I wtedy coś chyba między nimi zaiskrzyło, jak mówią współcześni, chyba przypadli sobie do gustu, bo zaczęli z sobą romansować. On był już wtedy wdowcem, ona od paru lat wdową, więc niedługo potem los ich zdołał połączyć. W samym tym fakcie nie było, oczywiście niczego nadzwyczajnego. Zwycięzcy często przecież brali sobie na żony kobiety z podbitych krajów, ale Kirył Aleksej Kalinin, w tym swoim zakochaniu, poszedł jeszcze dalej. Dla wybranki swego serca zmienił nawet wyznanie. Z prawosławia przeszedł na katolicyzm. W tamtych czasach był to wypadek wręcz kuriozalny, tak politycznie jak religijnie zwłaszcza, że uczynił to, bądź co bądź carski jenerał. Powodem takiej desperacji byli oczywiście Dobrowolscy, którzy słyszeć nawet nie chcieli o żadnym „ruskim kacapie” w swojej polskiej rodzinie. Taki patriotyczny mezalians w ogóle nie wchodził tu w rachubę. Zmiękli jednak, gdy ich syn wrócił z Syberii, a Aleksieja Kalinina karnie usunięto z armii, za zdradę prawosławia i Rosji i jako urzędnika zupełnie niskiej rangi skierowano do służby cywilnej na warszawskiej Pradze, a. potem na prowincji hen, bo aż w guberni kieleckiej. Oni jednak dalej musieli się kochać i to bardzo, skoro co rok, jak w przysłowiu, był u nich prorok”. To znaczy trzech chłopaków i jedna dziewczynka. Niestety papa Aleksy zmarł wkrótce po urodzeniu się najmłodszego syna, Konstantego i wtedy Maria przeniosła się do Jędrzejowa, gdzie przy ulicy Małogoskiej u zaprzyjaźnionej rodziny Pacanowskich wynajęła skromne, dwupokojowe mieszkanie. Udzielała tu lekcji francuskiego, uczyła gry na fortepianie, z czego utrzymywała rodzinę ( co za czasy), a także wykształciła czwórkę swoich dzieci. Najmłodszy z nich Konstanty, czyli stryjeczny dziadek mojego rozmówcy, Andrzeja Kalinina, okazał się później postacią niezwykle ważną dla całej, jak wtedy mówiono, światowej awionistyki. Był bowiem, ( jak określają go znawcy ) genialnym wręcz konstruktorem i wizjonerem lotnictwa. Do dzisiaj francuskie ponaddźwiękowe „Miraże” budowane są na jego konstrukcyjnych pomysłach. Również amerykańscy astronauci uznali jego wielkość i w dowód szczególnego uznania jedną z nowo odkrytych gwiazd nazwali: „Planetą Konstantego” Wcześniej jednak młody Kostek Kalinin ukończył na uniwersytecie w Rydze wydział awionistyki, czyli jak wtedy mówiono, budowy maszyn latających i tam też zastała go I-sza wojna światowa. Walczył w niej jako pilot, a potem, już po rewolucji bolszewickiej, został jednym z głównych konstruktorów w smoleńskiej fabryce samolotów. Te ogromne lotnicze zakłady, gdzie obecnie powstają najpotężniejsze z potężnych samoloty transportowe, noszą dziś jego imię, czyli Konstantego Kalinina. Bo też rozsławił on na świecie radzieckie lotnictwo, a rozsławił, za co otrzymał iście bolszewicką nagrodę, bo skrytobójczą kulę w tył głowy. Zbrodnię odkryto dopiero po latach. A zaczęło się wszystko tak : W roku 1938 odbywała się w Berlinie Ogólnoświatowa Wystawa Lotnicza. Samoloty Konstantego Kalinina otrzymały tam dwa złote medale ( za samolot transportowy K-9 i samolot sanitarny K-11). Sukces więc był przeogromny, zwłaszcza, gdy porówna się ówczesną technikę zachodu z techniką sowieckiej Rosji. Wracał więc Konstanty do Moskwy opromieniony sławą, nagrodami i zwycięstwem. W Warszawie czekała go przesiadka, gdzie się też okazało, że pociągi do Moskwy odchodziły stąd tylko raz w tygodniu w piątki. Miał więc Konstanty przed sobą przeszło dwa dni wolnego, toteż pomyślał, że mógłby w tym czasie pojechać sobie do rodzinnego Jędrzejowa, odwiedzić stare kąty i co najważniejsze, położyć kwiaty na grobie matki. Ochrona, która go w tej podróży pilnowała, oczywiście słyszeć nawet o czymś takim nie chciała. Wybuchła awantura, telefonowano nawet do Moskwy, bo biedny Konstanty myślał sobie, że skoro osiągnął tak wielki sukces i przyniósł Związkowi Radzieckiemu tyle sławy, to może sobie na taką drobną samowolę pozwolić. No i pomylił się. Do Jędrzejowa nie pojechał. Ale w Moskwie za to powitano go z najwyższymi honorami. Otrzymał wnet order Lenina i tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, w gazetach były jego fotografie, a w radiu wywiady. Na każdym zebraniu czy mityngu partyjnym zapraszano go do prezydialnego stołu. I tak było przez kilka miesięcy, aż któregoś dnia przyszło po niego dwóch facetów w takich długich skórzanych płaszczach i zabrało go ze sobą na Łubiankę. Od tego momentu zginął. wszelki ślad po Konstantym Kalininie, wybitnym radzieckim konstruktorze samolotowym. Tego samego dnia zabrano również z domu jego żonę i odesłano do któregoś z syberyjskich łagrów. I też ślad po niej zaginął. Ich dwójkę dzieci, Erwina i Nelli ulokowano w Państwowym Domu Dziecka. Bo w Związku Radzieckim dzieci były najważniejsze Całą tę „istorię” odkryła ciocia Nelli, dopiero gdzieś w latach osiemdziesiątych, kiedy Gorbaczow ogłosił swoją „pierestrojkę”, a na Łubiance odtajniono część enkawudowskich akt. Wtedy właśnie wyszło na jaw, że Konstanty Kalinin, po wyczerpującym i długotrwałym śledztwie, został rozstrzelany za (jak określono w dokumentach ) szpiegostwo na rzecz burżuazyjnej Polski. Tamta warszawska próba odwiedzenia rodzinnego miasteczka okazała się wyrokiem. Z życiorysów, jakich dziesiątki pisał Kalinin w śledztwie, wynikały jasno jego polskie korzenie. Urodził się w Warszawie, ale dzieciństwo i młodość spędził w Adrzejowie, ( tak z rosyjska napisano w dokumentach). Zaciekawiona tymi informacjami Nelii postanowiła odszukać rodzinę ojca. Nic przecież wcześniej o jego polskich koligacjach nie wiedziała. Pomogła jej w tym pani prof. Zofia Zielińska, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, która w archiwach Łubianki szukała materiałów do swoich prac. Obie panie wnet się zaprzyjaźniły i bez większego trudu znalazły Kalininów zarówno w Jędrzejowie jak i podczęstochowskich Kusiętach. Nelii Kalinin niebawem przyjechała do Polski. Rodzinny Kraj ojca pochłonął ją i zafascynował zupełnie. Zaczęła się uczyć języka polskiego, poznawać polską historię i kulturę. Mówi teraz, że Polska to jej druga ojczyzna. - Gdy w czasie pierwszej wizyty w Polsce, zaprowadziłem ciocie Nelii na Jasną Górę – opowiada Andrzej Kalinin – to uklękła ona przed cudownym obrazem i długo modliła się w skupieniu, (choć wychowywana przecież na ateistkę w radzieckim Domu Dziecka), a potem poszła do klasztornej zakrystii, gdzie dała na dziesięć mszy świętych w intencji: „żeby Polskę przyjęli do NATO”. Cała ta powyżej opisana historia znajduje pełne potwierdzenie w pamiątkach i dokumentach rodzinnych państwa Kalininów, a także w pięknej i obszernej monografii o Konstantym Kalininie wydanej w Moskwie (drugie wydanie w Charkowie), pt. „ Planeta Konstantyna”, autorstwa Wiaczesława Sawina, na dowód czego prezentuje obok jej obwolutę.

Dom dobrego dzieciństwa. Andrzej Kalinin urodził się 25 listopada 1933 roku w Jędrzejowie i jak powiadają niektórzy, jest drugim po Wincentym Kadłubku pisarzem w tym mieście, uhonorowanym zresztą w roku 2000, piękną statuetką „ Wybitnego Jędrzejowianina”. Dom Kalininów, o czym wyżej już napisałem, był zawsze bardzo polski i patriotyczny. Ojciec pisarza, Włodzimierz Kalinin , walczył w obu polskich wojnach, a za tę z bolszewikami w 20 - tym roku, otrzymał od Marszałka Piłsudskiego Krzyż Walecznych, na rewersie którego widnieje napis: Polska Swojemu Obrońcy. Powie ktoś, że wielu legionistów otrzymało wtedy takie odznaczenia. To prawda, ale to, Włodzimierza Kalinina, miało znaczenie wyjątkowe. Dostał je przecież wnuk carskiego generała, ciemięzcy, zaborcy. Dowodzi to, jak bardzo pogmatwane są historie nas, Polaków. Medal ów wisi teraz wraz z innymi rodzinnymi pamiątkami na takiej specjalnej macie, w domu w Kusiętach. Jest również Krzyż Monte Casino i kolejny krzyż walecznych z mieczami za wojnę w 39 roku, jakie otrzymał ojciec pisarza i znaczki z okresu „Solidarności” i plakietki córki Kasi z pielgrzymek warszawskich z okresu stanu wojennego. Wszystko to w jakiś taki spuentowany sposób znalazło się w jednym z felietonów Andrzeja Kalinina (pisał takie dla „Gazety Wyborczej” w Krakowie jak i Częstochowie) a który w dniu Święta Niepodległości, 11 listopada 2006 roku, zamiast kazania odczytał ksiądz, poeta, Jerzy Hajduga w klasztorze Kanoników Laterańskich w podczęstochowskim Mstowie. ”Ten dzień nazywa się teraz „Świętem Niepodległości”. To już prawie dzień legenda. W niedawnych, PRL- owskich czasach był zakazany, świętowany jednak w niektórych polskich domach. Wtedy określał on nasz patriotyzm i naszą miłość do Ojczyzny. Tak było zawsze, gdy traciliśmy wolność. Pamiętam, że. moja babka, Woynarowska zaraz po napaści Niemców na Polskę w 39 roku, ubrała czarną suknię, tę samą jaką nosiła jej matka, na znak żałoby po upadku powstania styczniowego. Wielu naszych rodaków tak postępowało. Każda kolejna data 11-go listopada była dla nas świętem narodowym. Przed portretem Marszałka zapalaliśmy lampkę i chodziliśmy do kościoła 3-go maja. Potem, w latach 80 –tych, był zryw Solidarnościowy, który patriotyzm w Polakach jeszcze spotęgował. Gdy władze podziemnej solidarności nakazały bojkot „Dziennika telewizyjnego” na znak, że jego kłamstw nikt nie chce już oglądać, gasiliśmy w oknach światła. Pamiętacie? Wiele naszych ulic tonęło wtedy w ciemnościach. W każdym przecież domu był jakiś patriota, a to dziadek akowiec, a to wujek od kościuszkowców, a to, jak w przypadku mojej rodziny, żołnierz spod Monte Cassino, czy więzień sowieckich łagrów.

Dzieciństwo Andrzeja Kalinina przypadło na czasy okupacji niemieckiej i pierwsze lata po wojnie. Okres więc bardzo biedny i tragiczny. Mama pisarza, Józefa Kalininowa, ze starego, ziemiańskiego rodu Woynarowskich, pieczętującego się herbem „Strzemię”, utrzymywała rodzinę, co jakiś czas wyprzedając różne, rodzinne precjoza, obrazy, czy mniej używaną garderobę. Nie wystarczało to oczywiście na jakieś normalne życie, bieda doskwierała więc bardzo. - Pomimo wszystko, był to dom wspaniały - wspomina dzisiaj pisarz. -Na przykład, czytało się tu książki na głos. Nikt wtedy nie miał radia, bo pozabierali je Niemcy, o telewizji nikt jeszcze nie słyszał nawet. Z kinem było podobnie, prawdziwi Polacy do kina nie chodzili. To głośne czytanie książek było więc całą naszą kulturą: teatrem, szkołą, wychowaniem, patriotyzmem. Wielu moich rówieśników mówi dzisiaj z dumą, że wcześniej obcowali z literaturą piękną niż nauczyli się czytać. Również pasje teatralne dały o sobie znać podczas tamtych wieczorów z książką. Co rok z kolegami z sąsiedztwa wystawiali ”Jasełki”. Andrzej Kalinin tak wspomina ten okres w swojej książce pt „ W cienu złych drzew”. „Dziedzić Walczewski z pobliskiego majątku, jako pierwszy tej zimy przysłał konie po nas, kolędników. Dwa mocne siwki ciągnęły duże, drabiniaste sanie, żeby można było jechać wygodnie i nie pognieść jasełkowych kostiumów. Król Herod, czyli Antek Rokita zgodnie ze starszeństwem w całej kolędniczej kompanii, siedział na przedniej ławeczce obok woźnicy, starego, jednookiego Żaka, za nim zaś jechała cała reszta: Maria i święty Józef, Śmierć z kosą i Anioły, starszy i młodszy Diabeł, trzej Królowie w monarszych szatach, Żyd w jarmułce, dalej Cygan, Niedźwiedź, Pasterze i najmłodsi kolędnicy czyli owieczki w starych baranich kożuchach z odwróconym do góry włosiem. Konie szły pomału, krok za krokiem, a my śpiewaliśmy sobie pastorałki dla próby, dla wprawy, dla fantazji. Wiatr niósł te nasze głosy poprzez mróz i szronem okryte pola,: „Hej kolęda, kolęda, Jezus się narodził ..” Było to całkiem piękne śpiewanie pod przewodem Herodowego basa, że nawet woźnica Żak kilka razy trzasnął batem z podziwu. Dojeżdżaliśmy już do dworskich budynków, psy wyły na mróz, pierwsze zimowe mroki czaiły się sinym kolorem w okalających dwór drzewach, a księżyc bladym rogalem wysunął się na niebo. - Żebym ja wtedy wiedział panie, że u dziedzica we dworze są Niemce, nie wszedłbym tam z kolędą za Chrystusa Pana - powiedział wtedy Antek Rokita. Nie wszedłbym, bo nie dla niemieckich okupantów z Bogiem Nowonarodzonym my chodzili. Ale ja panie nie czuł niczego. Żadnej przestrogi, żadnego natchnienia od Boga. Nic. Dziedzic jak zwykle wyszedł przed budynek, żeby powitać kolędników. Był po świątecznemu trochę podchmielony, spod sumiastych wąsów błyskał białymi zębami i obiecywał jadło oraz zapłatę za kolędę. Staliśmy półkolem na dziedzińcu przed dworem i wtedy król Herod jeszcze raz, krok po kroku obejrzał nas dokładnie, niektórym poprawił jakieś części garderoby, innym z aprobatą skinął głową. - Mnie pan wtedy poklepał w policzek i mocniej przypiął skrzydło do ramienia - przypomniałem Rokicie. Te skrzydła były dla mnie za duże, a przyklejone do nich gęsie pióra co krok zawadzały mi o falbanki długiej, kościelnej komży. - Byłem wtedy najmłodszym pańskim kolędnikiem, pamięta pan ? Skinął głową jakoś odruchowo, widocznie szukał w myślach tamtego, odległego już czasu, gdy staliśmy przed dworem oczekując na znak do rozpoczęcia ostatniej dla nas wszystkich, kolędniczej jasełki. Dziad - muzykant zagrał na harmonii i zaraz potem zabrzmiał Herodowy bas: ”Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem.” .Wchodziliśmy do budynku odegrać sceny z narodzenia Pana”.

Owe teatralne ciągoty Kalinina dały o sobie znać również i później. Z zamiłowaniem grywał potem w teatrze amatorskim w Kielcach i Jędrzejowie w takich sztukach jak: „Romans z wodewilu” czy „Sprawa rodzinna” Lutowskiego. W ogóle był w tamtym czasie bardzo niespokojnym duchem. Organizował tańczące herbatki, zwane wtedy „prywatkami” , śpiewał w chórze rewelersów, grał w piłkę nożną w miejscowym „Naprzodzie”. Do dzisiaj zresztą z kilkoma kolegami z tamtej drużyny utrzymuje serdeczne stosunki. Z dr Ciałowiczem na przykład, czy ówczesnym, grającym trenerem, Januszem Pajączkowskim, którego wielu wychowanków uważa za wzór sportowca i człowieka. W roku 1952 Andrzej Kalinin przyjechał do Częstochowy. Jego mama otrzymała pracę wychowawczyni w Domu Dziecka w pobliskim Olsztynie, tam gdzie obecnie znajduje się tzw: „Święta puszcza”. W tamtych czasach było to miejsce niezwykłe, gdyż znalazły w nim chronienie autentyczne sieroty wojenne. Może dlatego niektóre przyjaźnie wtedy zadzierzgnięte przetrwały do dziś. . - W ogóle Częstochowa wywarła na mnie ogromne, pozytywne piętno – twierdzi dzisiaj Andrzej Kalinin. Tutaj rozkochał się w teatrze. Chodził – jak mówi na wszystkie sztuki wystawiane w obu częstochowskich teatrach, bo były ich wtedy dwa: „Wielki” i „Kameralny”, wówczas pod znakomitymi dyrekcjami panów: Eugeniusza Poredy, a potem Eugeniusza Krona. Słuchał także koncertów orkiestry symfonicznej w sali położonej przy skrzyżowaniu ulic Dąbrowskiego i Jasnogórskiej, tam, gdzie do niedawna był kościół prawosławny, a obecnie znajduje się bank. Chodził grać w piłkę na nieistniejące już boisko „Skry”. Wtedy „zabrali” go do wojska. Przez przeszło rok przebywał w karnej kompanii za zatajenie w aktach personalnych faktu, że jego ojciec, andersowiec nie wrócił po wojnie do Polski, ale został na zachodzie, w Anglii [był to rok 1953]. Opisuje to również w jednej ze swoich książek ” W kilka tygodni potem spadł pierwszy śnieg. Zwisał obficie, jak to w górach, białymi czapami nad urwiskami skał z których rękami i stalowymi łomami, wyrywaliśmy kamień do budowy dróg. Zima na takim wygwizdowiu dokucza niesamowicie. Przenika chłodem aż gdzieś do samego serca, odmraża nogi w gumowych butach, w których stopy dla ciepła okręcane były kilkoma warstwami gazet. Najlepiej nadawała się do tego „Trybuna Ludu”, którą codziennie i aż w nadmiarze, dostarczano szczególnie nam, inteligencikom, maturantom. Słabłem w tym kamieniołomie z każdym dniem bardziej i już od jakiegoś czasu nie potrafiłem wykonać przydzielonej mi normy w eksploatacji kamienia. Moje nazwisko znalazło się więc na tablicy hańby, czyli w takiej specjalnej gablocie zawieszonej obok stołówki, gdzie piętnowano publicznie bumelantów i nierobów. Groził mi za to sąd, a nawet więzienie. Uratować mnie od tego mógł tylko cud i rzeczywiście taki się zdarzył. Szedłem akurat przez plac apelowy, gdy nagle ktoś zawołał mnie po nazwisku. Obejrzałem się. W moją stronę szedł jakiś nieznajomy mi oficer. Właśnie to spotkanie z nim zupełnie i nagle odmieniło całe moje dotychczasowe, wojskowe życie. Aż trudno uwierzyć, ale pomogła w tym, tamta właśnie „tablica hańby”. Ów porucznik obejrzał ją przed chwilą i okazało się, że moje nazwisko nie było mu obce. Pochodził z wioski nieopodal Jędrzejowa i znał dobrze mojego ojca i brata. O tym wszystkim dowiedziałem się w chwilę potem, gdy siedzieliśmy już w wojskowej kantynie i wspominali nasze miasteczko, klasztor Cystersów, Muzeum Przypkowskich ze słonecznymi zegarami i poczciwą jędrzejowską kolejkę wąskotorową. Mój wybawiciel był, jak się okazało, oficerem „informacji” czyli takiego wojskowego UB i mógł wszystko, albo wiele. To dzięki jego protekcji dowódca pułku, major Walerian Butenko wziął mnie niebawem do swojego sztabu i uczynił pisarzem. Mam ten fakt urzędowo potwierdzony w przechowywanej do dziś książeczce wojskowej, gdzie w rubryce „funkcja”, napisane jest wyraźnie: pisarz. Wychodzi więc na to, że wojsko poznało się na mnie najwcześniej”

Ta historia opisana powyżej, nie jest żadną literacką fikcją. Pan Andrzej Kalinin pokazuje mi pożółkłą już „charakterystykę personalną”, jaką w ślad za kartą powołania do wojska, wysłał Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa. Z akt osobowych Kalinina wyciągnął ją ów porucznik i dał mu na pamiątkę. Jest tam między innymi napisane tak: „posiada ojca za granicą, na Zachodzie i często się tym szczyci”. To właśnie ten wpis zadecydował o wszystkim. Wystarczyło bowiem w tamtych czasach, mieć kogoś bliskiego za granicą na Zachodzie, żeby stać się tak zwanym „niepewnym elementem Polski ludowej”. Wielu takich niepewnych politycznie siedziało w więzieniach lub obozach pracy.

Wiek męski. Po zwolnieniu do cywila, Andrzej Kalinin wyjechał do Wałbrzycha, gdzie przez kilka lat mieszkał w życzliwym i serdecznym domu państwa Adamskich. Tam urodziła się córka Kasia. W tym czasie ukończył zaocznie we Wrocławiu Ekonomiczne Studium Rachunkowości Rolnej i podjął pracę zgodnie z uzyskanym zawodem i obowiązującym w tamtych latach nakazem pracy. Całe późniejsze życie zawodowe, aż do emerytury w 1992 roku, przepracował w pionie spółdzielczości wiejskiej, przeważnie jako księgowy, lub kierownik składu opałowego. Wciąż interesował się literaturą, teatrem, muzyką. Próbę literackiego debiutu podjął mieszkając jeszcze we Wrocławiu. W roku 1959 napisał swoje pierwsze opowiadanie pt „ Gazda” i zaniósł je do redakcji kwartalnika literackiego „Odra„ Ówczesny jej redaktor naczelny, pan Klemens Krzyżogórski nie zakwalifikował go jednak do druku. Powiedział autorowi tak: - No, wiecie, to wasze opowiadanie, o niczym znowu takim ważnym nie mówi. O nic nie walczy. No, ale próbujcie dalej, wiecie, próbujcie. Ta surowa ocena bardzo Kalinina speszyła. Widocznie nie mam talentu – powiedział sobie i nie brał się do pisanie przez prawie dwadzieścia lat. No, może nie całkiem przestał pisać, bo ciągle przecież coś się tam w nim kotłowało, coś chciał z siebie wyrzucić więc pisał, ale wyłącznie dla siebie – jak mówi – do szuflady. Z tych odkładanych na potem rzeczy powstała potem książka pt.” Las wokół”, a w niej odrzucone wówczas opowiadanie „Gazda”. Prawdziwy jednak debiut, ten z ogólnopolskim już rozgłosem, nastąpił dopiero w roku 1983 roku, gdy w krakowskim kwartalniku literackim „Arka, ukazującym się wówczas poza zasięgiem cenzury czyli w tzw. „podziemiu”, ukazało się opowiadanie pt. „Konie” (autor ukrył się wówczas pod pseudonimem, Antoni Tuchoski). Andrzej Kalinin mówi, że opowieść ta powstała z potrzeby serca. Zmarł akurat wtedy jego przyjaciel, Antoni Tuchoski, człowiek, który ponad 11 lat przesiedział w sowieckich łagrach. To jego syberyjskie opowieści postanowił wówczas spisać Andrzej Kalinin i jak dzisiaj twierdzi, nie dla literatury nawet, ale dla tych historyków, którzy kiedyś w wolnej już Polsce będą mogli znaleźć prawdziwą relację z tzw. „pierwszej ręki”. Tak powstały „Konie”, które z „Arki” przedrukowało potem paryskie wydawnictwo «AKTIS” (Paryż 1985) w zbiorze najważniejszych publikacji polskiej prasy podziemnej. - Dlaczego pod pseudonimem Antoni Tuchoski, a nie pod własnym nazwiskiem? - Bo dekret o stanie wojennym mówił, że „kto tworzy lub rozpowszechnia materiały szkalujące władze Polski Ludowej lub jej sojuszników, podlega karze.. itd., itd.” Dlatego właśnie Antoni Tuchoski, bo on już nie żył i SB nic nie mogło mu zrobić.

Po sukcesie „Koni” redakcja „Arki” domagała się dalszych opowieści tej historii. Andrzej Kalinin zaczął nawet zbierać potrzebne do tego materiały, ale wtedy nastąpiły aresztowania, internowano całą redakcję z naczelnym „Arki”, Ryszardem Terleckim, urwał się więc cały ów konspiracyjny kontakt między Krakowem a Częstochową. Dopiero po odzyskaniu niepodległości w marcu 1992, gdy reaktywowano przedwojenny „Czas krakowski” w jednym z jego numerów przedrukowano z „Arki” tamto opowiadanie „Konie” twierdząc, że jest to znakomita literatura. Poszukiwano też autora. Jak to wszystko wyglądało od strony redakcji, pisze w posłowiu do pierwszego wydania książki „...i Bóg o nas zapomniał „ znany krakowski historyk literatury, dr Andrzej Waśko. „Wszystko zaczęło się mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy do redakcji wydawanego wówczas w podziemiu kwartalnika kulturalnego „Arka" w Krakowie dotarł zwykły szkolny zeszyt, w którym znajdowało się zapisane odręcznie opowiadanie pt. „Konie”. Autora nie znano, utwór więc w” Arce” opublikowano anonimowo, sądzono bowiem, że ze względu na wielkie wartości literackie i artystyczne utwór wyszedł spod pióra jakiegoś wybitnego i znanego pisarza, który z wiadomych sobie powodów w latach stanu wojennego postanowił uciec się do częstej w historii literatury mistyfikacji „znalezionego rękopisu". Opowiadanie „Konie” wydrukowano powtórnie w „Czasie krakowskim” z apelem do autora o ujawnienie się. I oto, po kilku dniach autor rzeczywiście zgłosił się do redakcji „Czasu". Nie był nim jednak żaden z klasyków współczesnej prozy, żaden luminarz naszej literatury, ale skromny starszy pan, mieszkaniec małej wioski Kusięta koło Częstochowy, którego zapisana w szkolnym zeszycie opowieść miała wprowadzić Go dopiero w świat wielkiej literatury”

- Tu, po raz pierwszy zadziałał palec Boży – mówi Andrzej Kalinin. - „Czas krakowski” nie ukazywał się przecież w Częstochowie, więc nic nie mogłem wiedzieć o poszukiwaniu autora „Koni”. Na szczęście ktoś z tego dawnego, konspiracyjnego łańcucha między Krakowem a Częstochową, przypomniał sobie faceta z Częstochowy i poprzez panią Marię Pelikantową, trafili do mnie, do Kusiąt. Pojechałem do Krakowa. I tu palec Boży zadziałał po raz drugi – uważa Andrzej Kalinin. -Nowy dyrektor wydawnictwa, rusofil z zawodu, z zamiłowania chyba również, nie za bardzo chciał wydać „...i Bóg o nas zapomniał” - No bo kto taką łagrową opowieść zechce przeczytać? – mówił - i w dodatku to sowieckie nazwisko autora. Na szczęście do Krakowa przyjechał wówczas znany polski pisarz, Włodzimierz Odojewski, wtedy jeden z dyrektorów radia „Wolna Europa”. Rano w hotelowej kawiarence przejrzał sobie miejscową prasę i natrafił tam na drukowany w „Czasie” pierwszy rozdział książki Kalinina pt „ Charosza twarz”. Tak się nią zachwycił, że poprosił wydawcę o całą książkę i już w dwa tygodnie potem „..i Bóg o nas zapomniał” czytane było w radio „Wolna Europa”. Włodzimierz Odojewski napisał też wstęp do pierwszego wydania tej książki, co w przypadku tak wybitnego pisarza, było ogromnym wyróżnieniem dla debiutanta Kalinina. Jest on prawie pewien, że to dzięki Włodzimierzowi Odojewskiemu ( owy drugi palec Boży) książka trafiła do Jana, Józefa Szczepańskiego, wielkiego polskiego pisarza, wówczas przewodniczącego kapituły Literackiej Nagrody Czesława Miłosza. W tamtych latach nie było jeszcze nagrody „Nike„ było to więc największe tego typu wyróżnienie w Polsce. Tę prestiżową nagrodę przyznał Kalininowi areopag literacki w składzie: Jan Józef Szczepański – przewodniczący, a dalej: Jacek Bocheński, Tadeusz Drewnowski, Julia Hardwig, Władysław Terlecki. Same tuzy naszej literatury.

Nic zatem dziwnego, że książka od razu zyskała sobie wręcz entuzjastyczne recenzje. Oto niektóre z nich: „Tomasz Burek i Piotr Makowicki w radiowym „Tygodniku Literackim” nazwał książkę Kalinina „literaturą wielką” a rozdział „Konie” jako jedno z najwybitniejszych opowiadań w literaturze polskiej XX wieku i nie tylko” Podobną opinię wyraził Marek Mikos na łamach „Gazety Wyborczej” ( 15 marca 1994 r) „...pisarstwo Andrzeja Kalinina jest najwyższej próby. Kalinin nie boi się słowa. Z równą prostotą, której nie waham się nazwać genialną, opisuje nieszczęścia człowieka, okrucieństwa syberyjskiej zimy, czy cierpienia konającego konia”. W „Tygodniku Powszechnym” zaś Iwona Smollka pisze tak :„…oto mamy do czynienia z prozą znakomitą, świetnie skonstruowaną o rzadkiej w naszej literaturze sile ekspresji”. W podobnym stylu pisał również rzeczony wyżej dr Andrzej Waśko w „Czasie Krakowskim”, czy Mariusz Broński w paryskiej „ Kulturze” Telewizja Polska utrwaliła sukces Kalinina dwoma filmami dokumentalnymi. W programie ogólnopolskim emitowany był film Marii Nowakowskiej i Wiesława Leśkiewicza, pt. „Istorja” a w miesiąc potem kolejny, tym razem Anny Migalskiej i Krzysztofa Jędreckiego, filn „Prozaik”. Dołączył do tego także telewizyjny magazyn kulturalny „Pegaz”, który z „Domu Literatury” na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie pokazał obszerny reportaż z uroczystości wręczania Kalininowi nagrody Miłosza.” Sam Noblista nie był niestety obecny na tej uroczystości, bo zatrzymała Go w Stanach choroba żony. Zapewnił jednak swojego laureata (przez taki głośno mówiący, specjalnie zainstalowany na sali telefon), że spotka się z nim niezwłocznie, gdy tylko przyjedzie do Kraju. Złoży mu wtedy osobiste gratulacje, bowiem nagrodzoną książkę przeczytał i jest pod jej wrażeniem. Te zgodne opinie znawców literatury sprawiły, że Andrzej Kalinin, już po pierwszej książce został przyjęty do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, choć o członkostwo w tym szacownym gremium można się ubiegać dopiero po trzech wydanych pozycjach i pozytywnej opinii Komisji kwalifikacyjnej. O tym, że w przypadku Kalinina stało się inaczej zadecydował zapewne fakt, że rekomendowali go tej miary pisarze co, Jan Józef Szczepański, Włodzimierz Maciąg i Ludmiła Marjańska, częstochowianka, ówczesny prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Uznali oni, że „pisarstwo Kalinina jest tak pełne i tak dojrzałe, iż gwarantuje na stałe, niezmiennie wysoki poziom twórczy”. Również Jerzy Giedroyc, legendarny twórca i redaktor paryskiej „Kultury” zachwycił się pisarstwem Kalinina, bo jak gdyby w nagrodę, wyjednał mu stypendium na miesięczny pobyt w Paryżu i zaprosił do siebie, do Meisones .- Laffitte. Ta wizyta zaowocowała potem stałą współpracą pisarza z paryską „Kulturą”. Kalinin zamieścił tam swoje opowiadanie pt. „ Wigilia białych niedźwiedzi” otwierające w roku 1995 świąteczne wydanie tego pisma. To spotkanie w Meisones – Laffitte, opisał Andrzej Kalinin w „Życiu Częstochowy” zaraz po śmierci J. Giedroycia, jako o Nim wspomnienie. „Zmarł Jerzy Giedroyc jeden z największych ludzi naszych czasów, wybitny publicysta i myśliciel, człowiek o ogromnym dla kilku pokoleń Polaków autorytecie moralnym, twórca i redaktor miesięcznika „Kultura”. Miałem zaszczyt znać Go osobiście. Z Jego to bowiem inicjatywy w maju 1995 roku otrzymałem od Fundacji Kultury Polskiej w Paryżu stypendium na miesięczny pobyt we Francji. Zaraz po przyjeździe do Paryża, pan Jerzy Borejsza ( tak, tak, syn słynnego zaraz po wojnie w Polsce majora Borejszy), dyrektor Polskiego Ośrodka Kulturalnego „na Laristonne”, gdzie zarezerwowano mi kwaterę, zatelefonował do Maisons – Laeffitte, z wiadomością, że przyjechał już Kalinin. Pan Giedroyc podniósł słuchawkę. Pogratulował mi książki i nagrody Miłosza, a potem zaprosił do siebie na avenue de Poissy 91, gdzie mieściła się redakcja „Kultury”. Znaleźć jednak ten adres wcale nie było łatwo. Mieszkająca w tym samym hoteliku co ja, pani Camilla Mondral z PEN Clubu, powiedziała mi dopiero jak tam dojechać i którędy trafić. A i tak pobłądziłem. Dopiero spotkani ludzie, gdy ich swoją nieporadną francuszczyzną zapytałem o polski Instytut Kulturalny i Jerzego Giedroycia, bez wahania wskazali kierunek. Znany był więc dobrze w swojej, wcale przecież niemałej dzielnicy. Stałem potem chwilę i patrzyłem na ten dom - legendę, cały w dzikim winie i na mosiężną tabliczkę obok bramy z napisem INSTYTUT LITERACKI „Kultura”. Nigdy wcześniej nie przypuszczałem, że mogę się tu znaleźć, chociaż sprawy dziejące się w tym budynku dobrze były mi znane. Od lat przecież rozczytywałem się w paryskiej „Kulturze”, potajemnie przemycaną do Polski przez różnych znajomych wracających z zachodu i równie konspiracyjnie tu, w Kraju, przekazywaną z rąk do rąk, niczym jakieś święte relikwie. W ogrodzie zaszczekał pies i Jerzy Giedroyc stanął na progu domu. - Pan Kalinin? – zapytał - Tak, to ja. - Proszę wejść. Ściskałem dłoń samemu wielkiemu księciu Jerzemu Giedroyciowi i nawet nie wiem, co mówiłem wtedy, zauroczony chwilą. On chyba chwalił moją książkę, wypytywał o drogi, które zaprowadziły mnie do literatury, ale przede wszystkim był obok, prawdziwy i tak ogromnie naturalnie serdeczny, że dzięki temu już po chwili mogłem zebrać myśli i odzyskać mowę. Siedzieliśmy potem w fotelach sławnego gabinetu pana Giedroycia w Maisons - Laeffitte, kiedy w drzwiach stanęła kolejna legenda tego miejsca, Zofia Hertzowa i zapytała czego się napijemy. Pamiętam, wybraliśmy kawę. Pan Jerzy, nim jej skosztował, włożył do cygarniczki kolejnego papierosa. Palił dużo i chyba do końca życia, bo kiedy kilka tygodni przed śmiercią oglądałem Go w telewizji, też był z nieodłącznym papierosem w ręku. Był już wtedy człowiekiem sędziwym i chodził o lasce. Pamiętam, z jakim trudem tym swoim charakterystycznym drobnym kroczkiem dreptał wokół bibliotecznych regałów w poszukiwaniu dla mnie numeru emigracyjnego „ARTIS-u”, gdzie w zbiorze najcelniejszych publikacji z okresu stanu wojennego w Polsce było moje opowiadanie pt. „Konie”. Chciał mi ten numer podarować. Nie znalazł niestety, ale przyrzekł przysłać na adres w Kusiętach i niebawem słowa dotrzymał. Chciało mu się pamiętać o kimś zwyczajnym z powiatowej Polski, ale takim właśnie On był. Wielki Jerzy Giedroyc. Wtedy, tam w Paryżu, zaproponował mi współpracę ze swoim pismem. „ Ma pan świetne pióro” – powiedział. Co tu dużo mówić, byłem wniebowzięty. Dla każdego piszącego, była to przecież nominacja ogromna. Do dziś się tym szczycę. Jeszcze tego samego roku moje opowiadanie pt. „Wigilia białych niedźwiedzi” otwierało grudniowy numer paryskiej „Kultury”. Oprócz wszystkich związanych z tym splendorów miało to dla mnie jeszcze inne, wspaniałe następstwa. Dzięki tej publikacji pani Magda Czajkowska z Londynu przetłumaczyła moją książkę „W cieniu złych drzew „ na język angielski, a jeden z rozdziałów czytano potem w radio BBC. W przeddzień ostatnich imienin Pana Jerzego złożyłem Mu telefoniczne życzenia. Mówił już wtedy bardzo niewyraźnie, ale zapraszał do siebie do Paryża. Nie zdążyłem. Zostało mi po Nim kilka listów napisanych odręcznie, drobnym maczkiem i egzemplarz „Kultury” z Jego odręczną dedykacją „ P. Andrzejowi Kalininowi z przyjaźnią . Jerzy Giedroyc”

Już po zakwalifikowaniu książki pt. „.. i Bóg o nas zapomniał” do kanonu obowiązkowych lektur szkolnych, Telewizja Polska przygotowała cykl programów edukacyjnych pt. „Współczesna Literatura Polska”. Zaprezentowano w nim dwunastu, zdaniem redakcji, najwybitniejszych polskich pisarzy i poetów. Wśród nich znalazł się również Andrzej Kalinin. Film reżyserował znany polski dokumentalista, Krzysztof Magowski i zawarł w nim wiele fabularyzowanych fragmentów prozy Kalinina. Wiosną 1995r. ukazała się druga książka Kalinina, zbiór opowiadań zatytułowany „Las wokół”. „ Książką tą - pisał w „Gazecie Wyborczej „ znany krakowski poeta i krytyk literacki, Bogdan Maj, Kalinin potwierdził swoje duże możliwości pisarskie i ugruntował wysokie miejsce w literaturze polskiej. Kolejna książka Andrzeja Kalinin pt. „W cieniu złych drzew” została również wyróżniona, tym razem Literacką Nagrodą „Solidamości”, a potem przetłumaczona na język angielski przez znanego tłumacza literatury polskiej, panią Magdę Czajkowską z Londynu, (tłumaczyła również Zbigniewa Herberta i wydała o Nim książkę pt „ Kochane Zwierzątka” ) Warto tu dodać również, ze uroczysta promocja tej książki odbyła się w dużej sali częstochowskiego teatru im. A. Mickiewicza a honory gospodarza pełnił zaprzyjaźniony z pisarzem, sam dyrektor, Marek Perepeczko. W roku 2001 Andrzej Kalinin gościł w Stanach Zjednoczonych na zaproszenie tamtejszego, nowoyorskiego” Nowego Dziennika”. Drukowano tu bowiem w odcinkach pierwszą książkę Kalinina pt. „..i Bóg o nas zapomniał”, którą czytelnicy przyjęli z wielkim zainteresowaniem. To na ich wniosek zaproszono pisarza do Stanów. Andrzej Kalinin odbył tu kilka spotkań autorskich w środowiskach polonijnych, między innymi w Domu Polskim na Grynpoicie, w „Galerii Sztuki „Nowego Dziennika”, w konsulacie Polskim w Nowym Yorku, a także w klubie Polskim w Filadelfii, dokąd specjalnie, żeby spotkać swojego kolegę po piórze przyleciała samolotem aż z Meksyku, pani Ziółkowska - Boehun ( kiedyś sekretarka Melchiora Wańkowicza), a obecnie pisarka, członkini polskiego i amerykańskiego Pen Clubu. Obok tych wszystkich pisarskich i literackich splendorów jakich doświadcza Andrzej Kalinin, warto również wspomnieć o jego kulturalnych przedsięwzięciach. Przez pięć lat organizował bowiem i prowadził w naszym Ratuszu spotkania z „Wielkimi Częstochowskimi” jak zwykł mówić o swoich wspaniałych gościach. Były przecież wśród nich takie znakomitości jak: prof. Andrzej Chwalba, prorektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, Senator Grzegorz Lipowski, zasłużony mecenas sztuki Mariusz Stefanowski, a także wielcy polscy artyści: Adam Hanuszkiewicz, Artur Barciś, Wiesław Ochman, świetni nasi lotnicy, wielokrotni mistrzowie świata: Włodzimierz Skalik i Janusz Darocha. Znany komentator telewizyjny, Andrzej Zydorowicz, ks. biskup A. Długosz i Naczelny Katolickiego tygodnika „ Niedzieli” ks Ireneusz Skubiś, Michał Ogórek z „Gazety Wyborczej, że wymienimy tylko tych najważniejszych. Wiele z tych spotkań utrwaliła potem Telewizja Polska i przyznać trzeba, tylko dzięki osobistemu zaangażowaniu znakomitej dziennikarki, pani redaktor Annie Migalskiej.

Rok 2003 był dla Andrzeja Kalinina szczególny. Obchodził w nim aż dwa jubileusze. 70 lat życia i 20 lat pracy twórczej. Z tej okazji Urząd Miasta wraz ze Śląskim Stowarzyszeniem Pisarzy Polskich zorganizowali jubilatowi wielką fetę pod wielce tajemniczą nazwą: „ 90 lat Andrzeja Kalinina” Okazało się później, że dowcipnie połączono tu dwie daty z życiorysu pisarza. Owe 70 lat życia i 20 twórczości. Razem wyszło 90 lat i tak już zostało. Uroczysty koncert z tej okazji odbył się 5 września 2003 roku w Filharmonii Częstochowskiej a uświetnili go artyści tej miary co: Emilia Krakowska, Katarzyna Suska ( solistka Opery Narodowej w Warszawie) Krystyna Macejewska, Piotr Lempa ( solista opery w Monachium), Marek Perepeczko, a także Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Częstochowskiej pod batutą Jerzego Swobody i chór „ La Muzica Corolla” pod kierownictwem pani Beatry Ciemny. Całość poprowadził osobiście, dyrektor Filharmonii, Leszek Hadrian. Był to wspaniały koncert, niezwykła uroczystość, którą w całości zrealizowała dla Telewizji Polskiej ekipa z Katowic na czele z panią red. Marianną Durczok. Żeby wymienić inne jeszcze nagrody i wyróżnienia jakimi przez te dwadzieścia kilka lat obdarzono Andrzeja Kalinina, potrzeba w tym artykule jeszcze trochę miejsca i trochę czasu . Bo tak: władze Częstochowy w komplecie uhonorowały Kalinina swoimi nagrodami w dziedzinie kultury. W roku 1994 uczynił to Prezydent Miasta Częstochowy. W 1998r, Wojewoda częstochowski. W 2003 roku Starosta częstochowski. I wreszcie w roku 2009 w 75 rocznice urodzin, w czasie wielkiej gali jubileuszowej w Teatrze u Stacherczaka w Częstochowie, Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego uhonorował Andrzeja Kalinina, orderem „GLORIA ARTIS” Zasłużony dla Kultury Narodowej. Żeby już jednak zakończyć tę wyliczankę, dodam tylko jeszcze, że Andrzej Kalinin był także ( przez dwie kadencje Przewodniczącym Komisji Kontrolno Rewizyjnej Stowarzyszenia Pisarzy Polskich ), a potem te samą funkcję pełnił w Zarządzie Polskiego Pen Clubu. Dotychczas pięć osób napisało i obroniło prace magisterskie o Andrzeju Kalininie i jego twórczości. Pierwszą była pani Joanna Drążewska z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Na ten sam temat przewód doktorski otworzyła, pani mgr Joanna Sularz. Brał też udział w „Krynickich spotkaniach pisarzy Wschodu i Zachodu”. W spotkaniach z pisarzami czeskimi w Wiśle i bawił w Kolonii na zaproszenie pisarzy niemieckich. Andrzej Kalinin przez lata całe współpracował z wieloma krajowymi i zagranicznymi czasopismami literackimi i kulturalnymi. Były to głównie: krakowskie miesięczniki „Arka” i „Arcany”, ” Dekada Literacka”, czy częstochowskie „Aleje 3”. Pisał również felietony dla „Gazety Wyborczej w Krakowie i Częstochowie, a także chicagowskiego miesięcznika polonijnego „Kontra”.

To, co najważniejsze.

Oczywiście dom w Kusiętach - odpowiada pisarz -to taka dobra, serdeczna przystań, dla całej rodziny Kalininów. Jeśli Pan Bóg ma u siebie piec, to moje Kusięta są właśnie u Niego za piecem. Dostałem je chyba w nagrodę za jakieś niegdysiejsze, dobre uczynki, bo czego tu dotknąłem, wnet to wszystko zmieniało się w sukces. Może było to dziełem „powracającej fali” o jakiej pisał Bolesław Prus? Wielu przecież ludzi wierzy święcie, iż dobre albo złe uczynki, wracają do nas w czas jakiś potem z dobrą lub złą wzajemnością. Szkopuł w tym, że nie zawsze potrafimy te zależności odczytać i zrozumieć. Najwspanialszą jednak zaletą domu w Kusiętach, całym jego ciepłem i serdecznością jest bez wątpienia pani Kasia, żona pisarza. - To takie drugie ogromne dobro, jakie otrzymałem w darze od opaczności – mówi pan Andrzej – już od dwudziestu kilku lat cały nasz dom żyje pod jej serdeczną kuratelą. Z opowieści domowników wynika, że tak jest rzeczywiście. Bywało przecież, że mąż pani Kasi, jak to twórca, zajęty wyższymi literackimi sprawami, wybrał się niedawno do miasta w dwóch różnych butach (brązowym i czarnym). Albo zapomniał gdzie zostawił samochód i potem telefonował do żony z pytaniem, gdzie on może być? Zdarza się też, że bez żadnej zapowiedzi sprowadzi do domu sporą grupę gości, ku utrapieniu pani Kasi, bo lodówka akurat pusta. - Dlatego zawsze muszę go dokładnie obejrzeć – mówi pani Kasia – nim go wypuszczę z domu. A w ogóle dobrze mieć go ciągle na oku. W kategorii, tego rankingu, co u Kalininów najważniejsze, pierwsze miejsce zajmuje oczywiście wnuczka Ania. Oczko w głowie całej rodziny. Dziadek Andrzej już od przedszkolaka zabierał ją z sobą do teatru i na koncerty do Filharmonii, podsuwał książeczki do czytania i mądre bajki na wideo. Zwłaszcza dobrych książek na pewno jej w Kusiętach nie zabraknie. Czeka na nią tu wcale nie mała biblioteka. Książki to wielka przecież miłość Andrzeja Kalinina, wyniesiona jeszcze z rodzinnego domu, gdzie jak pisałem wcześniej, czytało się je wieczorami na głos. Od tamtego czasu są dla pisarza tym samym czym chleb powszedni, niezbędne do życia. Nawet gdy wyjeżdżał na urlopy, to zabierał ze sobą te książki, których w ciągu roku nie zdążył przeczytać. Kiedyś kupował je spod lady u zaprzyjaźnionych księgarzy, dziś głownie po przecenach. Za to wiele z nich opatrzonych jest dedykacjami autorów o znakomitych nazwiskach, wiele otrzymanych w prezencie od kolegów pisarzy. O tych swoich książkowych fascynacjach, tak Andrzej Kalinin pisał ongiś w kwartalniku kulturalnym „Alejach 3” „Zawsze bardzo lubiłem chodzić na różnego rodzaju kiermasze książki i spotykać tam znanych pisarzy. Gdy teraz patrzę na swoje książki, ściśnięte na półkach domowej biblioteki, myślę sobie, że do wielu z nich nie zdążę już powtórnie zajrzeć, a pomimo to nie chciałbym się z nimi rozstawać, bo każdej z nich coś tam przecież zawdzięczam. Niektóre z nich w znacznym stopniu ukształtowały mój umysł, gust, osobowość i były encyklopediami i nauczycielami, żywię więc dla nich szacunek największy, podobnie zresztą, jak do polonistów, księgarzy i bibliotekarzy. Do autorów zaś, którzy potrafili zawładnąć moim sercem i wyobraźnią, czuję do dziś coś w rodzaju miłości dozgonnej. To przecież dzięki nim, bywałem w młodości na dzikich polach, w czterdzieści dni opłynąłem świat dookoła. Byłem w klubie pana Pickwicka, kolegowałem się z czterema muszkieterami, znałem dobrze doktora Judyma i. lorda Ima. Boże drogi, mógłbym tak godzinami. I wciąż tak wędruję, do dziś z coraz to innym pisarzem, czytając akurat jego książkę. Uwielbiam też grzebać w książkach już takich niegdysiejszych, zapomnianych, wyczytanych. Stare książki bowiem, szczególnie te z wypłowiałymi, pożółkłymi kartkami, pachną jakoś tak specyficznie, jakby w nich właśnie zawarty był szelest uciekającego czasu, życia i emocji. Do księgarń które takimi książkami handlują ciągnie mnie również nadzieja, że wśród nich właśnie uda się może znaleźć jakąś książkę znajomą, albo o jakiej kiedyś słyszałem, a gdy tak się stanie to serce bije mi wtedy z radości, jakbym nagle spotkał miłość z minionych lat. „

Drugą, taką wielką miłością ( a może taką samą ) jak książka, jest dla Andrzeja Kalinina jego córka Kasia, znana już dziennikarka, podpisująca się nazwiskiem Katarzyna Woynarowska. ( po babci, żeby nikt nie sądził, że wspomaga ją w karierze znany tata). Pani Kasia, podobnie jak ojciec jest pisarką, autorką dwóch dotychczas wydanych książek z których pierwsza pt.:„Reportaże z Bożej łaski” została wyróżnioną specjalną nagrodą Ministra Ochrony Środowiska, za „najlepsze reportaże o tematyce społecznej” Druga jej książka nosi tytuł „Dekalog nasz polski” i sam tytuł wyjaśnia o czym traktuje. Na warsztacie pisarskim pani Kasi, jest już kolejna książka, wspomniana już wyżej opowieść o rodzie Kalininów. Wszystkie te literackie sukcesy córki są oczywiście wielką radością taty Kalinina. - To zrozumiałe – mówi on. Własne osiągnięcia twórcze są oczywiście ważne, cieszą, ale sukcesy ukochanej córki: O, to dopiero jest frajda i radość i oczarowanie. Każdy tata potwierdzi to z ręka na sercu.. I rzeczywiście. Pan Andrzej do takiej dumy ma szczególne powody. Pani Katarzyna Woynarowska jest bowiem od lat czołową dziennikarką Katolickiego Tygodnika ”Niedziela”, pisma które kolportowane jest i czytane niemal na całym świecie. Wszędzie więc tam dociera nazwisko Woynarowskiej i bywa często, że z jej tekstami na pierwszej stronie. Ilu polskich dziennikarzy ma taki zasięg i tak daleko jest czytanych? – pyta tata Kalinin z nieukrywaną dumą w głosie.

I co dalej? Trzeba skończyć zaczęte książki – mówi pisarz. - Z trudem mi to idzie, bo starość nie jest dobrym okresem dla twórcy. Coś tam przecież pobolewa, coś dokucza, coś wzrusza w nadmiarze i czyni pisanie niemodnym, nieprawdziwym. Tego typu utyskiwanie nie idą na szczęście w parze z działalnością kulturalna pisarza. Bardzo chętnie zaprasza do siebie młodzież szkolna. Kalinin staje wtedy przed nimi i mówi: macie przed sobą świadka najnowszej historii. Ja pamiętam dobrze wybuch wojny w 39 roku i okupacje niemiecka i lata tworzenia w Polsce władzy ludowej i czas rządów komuny i zryw solidarności, więc pytajcie. Najwięcej pytań dotyczy oczywiście książki „..i Bóg o nas zapomniał”, którą młodzież obowiązkowo musi przeczytać. A potem takie zdziwienie. Młodzież mówi patrzcie: autor lektury szkolnej, a jeszcze żyje. Andrzej Kalinin mówi, że w trakcie tych szkolnych spotkaniach autorskich najwięcej może przekazać owych niemodnych już dzisiaj prawd jak radość z obcowania z książką, jak honor, uczciwość, dbałość o piękno ojczystego języka. Może do kogoś to trafi, kto wie? , Coraz mniej się bowiem rozumiemy, choć żyjemy przecież w tym samym kraju, mówimy tym samym językiem, ale piosenki śpiewam już niezrozumiałym slangiem i tak samo nieładnie rozmawiamy. Pisać w tym stylu książki, a po co? Oto, niedawno przyjechał samochodem pod mój dom jakiś młody człowiek i zadzwonił do bramy. Wyszedłem i zapytałem: - Słucham, czym mogę panu służyć. - Pan Kalinin, tak? - Tak - To dobrze. Bo wie pan, mam taka prośbę. Chciałbym, żeby mi pan podanie do gminy napisał.. O tu mam dokumenty, niech pan zobaczy - powiedział i sięgnął do kieszeni po jakieś papiery - Odpowiedziałem, że bardzo mi przykro, ale ja nie wiem czy potrafię dobrze napisać coś takiego. Tu potrzeba, wie pan, przynajmniej odrobinę wiedzy prawniczej, znajomości odnośnych przepisów. A ja się na tym zupełnie nie znam. Mogę coś sknocić i więcej będzie z tego szkody niż pożytku. - Jak to pan nie potrafisz? – zdziwił się ów młodzieniec przy samochodzie. W telewizorze mówili przecież, żeś pan pisarz. -No może, ale nie do tych spraw. Stał chwilę, milczał, kręcił z niedowierzaniem głową, a potem powiedział: - No i sam pan widzisz, co za czasy przyszły. Nibyś pan pisarz, a głupiego podania nie potrafisz pan napisać. Odwrócił się i wyraźnie obrażony wsiadł do samochodu i odjechał.

No właśnie, pomyślałem wtedy, oto temat: Czy z pisarzy w naszych czasach, wszechobecnej komercji, internetu i innych medialnych cudeniek, jest jeszcze jakiś pożytek? No, może tylko jako egzemplarze dla kolekcjonerów książek, albo towarzyski test na inteligencję. Andrzej Kalinin z uśmiechem twierdzi, że tak źle pewnie jeszcze nie jest, ale im dalej, to kto wie. kto wie ?