GAZETA WYBORCZA (17 czerwca 2000 r.)
Muzyka dobrej literatury
Około 1960 roku chciał wydrukować jedno z opowiadań. Redaktor powiedział: wiecie, to nie jest dobra literatura. Po 30 latach to samo opowiadanie wydrukowały krakowskie „Arkady". Z adnotacją, że to znakomita literatura.
TADEUSZ PIERSIAK: Za kilka dni przedstawi Pan swoją najnowszą, już trzecią w dorobku, książkę.
ANDRZEJ KALININ: Powieść nosi tytuł „W cieniu złych drzew". Powinna być gotowa już tok temu. Niestety, połowę tekstu pożarł komputer. Wiem, że powinienem mieć rezerwową kopię na dyskietce. Ale komputer zawiesił się właśnie podczas kopiowania na dyskietkę. Nic nie pomogło, nawet wysłanie twardego dysku do specjalistów w USA. Stąd wzięło się opóźnienie w wydaniu powieści - przeszło roczne.
TP: Czy powieść jest efektem grantu, jaki otrzymał Pan od miasta na podróż do Polonii na Wschodzie?
AK: Z tamtego planu nic nie wyszło. Polskie Radio próbowało tworzyć lobby na rzecz Polonii w Kazachstanie. Podczas dyskusji na antenie jak przybliżyć tamtą rzeczywistość Połakom w kraju, redaktorka przypomniała, że przecież o tamtych stronach pisał Andrzej Kalinin i może warto zlecić mu napisanie cyklu reportaży. Jednak do realizacji tego pomysłu nie dochodziło, bo nie było sponsorów, którzy zechcieliby sfinansować całe przedsięwzięcie. Później Częstochowę odwiedziła delegacja z Kazachstanu. Też obiecywali zaproszenie. Okazało się jednak, że w ich gronie był ktoś piszący o Polakach z Kazachstanu... Zaproszenie nie przyszło. A moja powieść dotyczy czasów powojennych w Polsce. Oczywiście, chciałbym jeszcze kiedyś wysłać tego mojego bohatera - Tuchowskiego do Kazachstanu, ale to już jak zdążę. Latka lecą, uzbierało się ich już 67, więc nie jestem coraz młodszy.
TP: Książka nie odnosi się więc do historycznej rzeczywistości Kresów Wschodnich? Jest zapisem własnych doświadczeń?
AK: Książka znów opisuje fakty. Każdy( piszący wie jednak, że pisanie z pozycji jednej osoby, ograniczanie się do zdarzeń z życia jednego człowieka - zuboża. Dlatego też „W cieniu złych drzew" zbiera opowieści moich znajomych, krewnych i przyjaciół. Nie jest więc powieścią stricte autobiograficzną, choć wśród wielu zdarzeń są i takie, które dotyczą mnie bezpośrednio. Jest to książka o strachu - wszechobecnym w czasie, kiedy ludzie z dnia na dzień tracili sklepy i warsztaty, kiedy wyłapywani żołnierze AK trafiali do łagrów. Opisuje pierwsze lata tworzenia się no- wej rzeczywistości, a epilog przypada na rok 1956. Książkę tłumaczy na angielski znana tłumaczka z Londynu! Magda Czajkowska, skądinąd - przyjaciółka i tłumaczka Herberta. Dzięki niej „W cieniu złych drzew" pojawi się równocześnie na rynku polskim i brytyjskim. To kobieta, która całe swoje życie poświęciła literaturze. Mam jej list, w którym pisze, że książka jest znakomita. Trafiła na Kalinina przez druk mojej powieści w paryskiej „Kulturze", Tłumaczyła już „Wigilię dla białych niedźwiedzi", która była czytana w radiu BBC, a wejdzie jako rozdział do obecnie wydawanej książki.
TP: Czy zamierza Pan penetrować nowe obszary, czas i tematykę?
AK: Rzeczywiście, następna książka da-lej drążyć będzie czasy PRL-u. Będzie nosić tytuł „Ze sztambucha starego komucha". Tak się bowiem złożyło, że całe życie przepracowałem jako księgowy w Samopomocy Chłopskiej. Tam się mogłem napatrzeć na różne rzeczy, a jeszcze więcej nasłuchać od ludzi. Będzie to więc próba podsumowania PRL-u nie przemądrzałą rozprawą, ale powieścią satyryczną. Książka jest ukończona, znajduje się w fazie redakcyjnej i powinna ukazać się w połowie przyszłego roku. Może jednak znów nastąpić opóźnienie. Reżyser z Bielska-Białej zaproponował mi realizację sceniczną „...i Bóg o nas zapomniał", która to powieść jest lekturą w II klasie gimnazjum. Wstępnie wyraziłem na to zgodę, ale ponieważ jestem związany z Częstochową, wolałbym widzieć realizację tego pomysłu na naszej scenie. Zresztą Marek Perepeczko (dyrektor Teatru im. A. Mickiewicza - red.) mi to wstępnie zaoferował. Jeśli więc sprawa zostanie dopięta, sporo czasu może ; mi zabrać adaptacja sceniczna powieści.
TP: Po „...i Bóg o nas zapomniał" nagła zmiana opisywanej rzeczywistości. Dlaczego? Przecież tamta powieść i przyniosła Panu spektakularny sukces.
AK: Nie chciałem zostać zaszufladkowany. Dlatego potrzebowałem odmiany. Jednak wciąż temat naszych rodaków na Wschodzie jest mi bliski - wspominałem, że mam nadzieję na podróż Tuchowskiego do Kazachstanu. Choć i z drugiej strony jestem człowiekiem coraz bardziej zmęczonym. Nie chcę się zagonić w tym wszystkim, bo i po co. Bogu dzięki, mimo wieku zdrowie dopisuje. Ale gdyby miało się coś dziać - odpukać! - wtedy już nic nie cieszy.
TP: Pański debiut w wieku już zaawansowanym nie jest wyjątkiem w historii literatury, ale jest rzadkością. Skąd to nagłe zainteresowanie literaturą?
AK: Próbowałem pisać od zawsze. W 1959 czy 1960 roku postanowiłem się jednak sprawdzić i zawiozłem do wrocławskiej „Odry" jedno z opowiadań. Redaktor kazał mi przyjść za tydzień. Przyszedłem - jeszcze nie czytał. Przyszedłem po upływie kolejnego tygodnia: wiecie, to nie jest dobra literatura - usłyszałem. Opowiadanie wrzuciłem do szuflady. Byłem zraniony i zniechęcony, ale potrzeba pisania pozostała. W 1993 roku to samo opowiadanie wydrukowały krakowskie „Arkady". Z adnotacją, że to znakomita literatura. Dlatego na spotkaniach z młodzieżą w szkołach mówię: nie rezygnujcie z pisania, nie polegajcie na jednej ocenie, nie poddawajcie się, bo może się okazać, że szkoda. Jak narodził się sukces? - Przez przypadek! Zmarł Antoni Tu-chowski, od którego usłyszałem wiele syberyjskich opowiadań. Pomyślałem, że oto umarł może ostatni już świadek. Był to czas stanu wojennego, bałem się, że propaganda komunistyczna znów zafałszuje historię. Spisałem opowiadania Tuchowskiego i innych ludzi. Jedno z nich pod tytułem „Konie", dzięki pomocy Marii Pelikantowej, umieściłem podczas stanu wojennego w podziemnej „Arce" krakowskiej. To był rok 1985. Redakcja prosiła o dalsze teksty, ale nastąpiły aresztowania, kontakt się urwał. Dałem spokój z pisaniem. Aż któregoś dnia w roku 1991 Pelikantowa przyniosła mi „Czas", który drukował moje opowiadanie pisząc też, że poszukuje autora - pewnie znanego literata - ukrywającego się w stanie wojennym pod pseudonimem Antoni Tuchowski. Pojechałem do Krakowa, odbyłem bardzo ciepłą rozmowę, podpisałem umowę na całą książkę. Widzę w tym po wielokroć palec boży. Przecież „Czas" nie ukazywał się w Częstochowie i mogłem nigdy nie dowiedzieć się, że poszukuje autora „Koni". Trzeba było ludzi, którzy wiedzieli, że trzeba tego autora poszukiwać właśnie w Częstochowie. Po drugie: dyrektor wydawnictwa zastanawiał się, kto kupi książkę nieznanego autora o łagrach. Wtedy Włodzimierz Odojewski, redaktor Radia Wolna Europa, pojawił się w Polsce i w hotelu zaczął czytać moje opowiadanie w „Czasie". Poprosił o materiały złożone do druku książki i napisał do „Czasu" entuzjastyczną recenzję, zalecającą natychmiastowe wydanie. Później dzięki Wolnej Europie, która emitowała odcinki „...i Bóg o nas zapomniał prozę tę poznał Jan Józef Szczepański i zaproponował ją do Nagrody Czesława Miłosza.
TP: Od roku jest Pan członkiem polskiego Pen Clubu. Jak zostaje się członkiem tak szacownej organizacji?
AK: Do Pen Clubu nie można się zapisać. A w zasadzie, do któregoś z narodowych oddziałów, zrzeszających najwybitniejszych ludzi pióra danego kraju. To Zarząd Pen Clubu proponuje przyjęcie nowego członka i Zarząd przyjmuje go w tajnym głosowaniu, które musi być jednomyślne. W moim wypadku głosowały prawdziwe gendy polskiej literatury – przyjęcie mnie było więc tym bardziej zaszczytne. Kilka tygodni później - w październiku byłem na Jesieni Literackiej w Krynicy. Jestem tam stałym gościem i rokrocznie spotykam się z młodzieżą jednej ze szkół. Spotkałem tam Jana Józefa Szczepańskiego i pozwoliłem sobie zapytać go: dlaczego? Odpowiedział po prostu: jest pan już uznanym pisarzem! To było najlepszą nagrodą za wszystko, co zrobiłem. Obecnie jestem w Zarządzie Pen Clubu w Komisji Rewizyjnej.
TP: Nie żal Panu, że wtedy we Wrocławiu nie poznano się na Pańskim talencie?
AK: Żal. Gdybym w „Odrze" trafił na taką życzliwość jak w Krakowie... Płodność twórcy określa praca, a ja potrafię pracować, jestem z pokolenia, dla którego praca była miernikiem cech etycznych. Ale też może tak być miało, że bym w odpowiednim czasie, z dystansu mógł spojrzeć na to wszystko? Bo przecież literatura interesowała mnie zawsze i pisałem cały czas - choćby do szuflady. I czytałem całe życie bardzo dużo. Pochodziłem z domu, w którym czytało się na głos i poezję, i prozę. To pozwoliło mi też wsłuchać się w muzykę dobrej literatury i sprzyjało zapamiętywaniu. Kiedyś z Włodzimierzem Maciągiem na zjeździe Stowarzyszenia Pisarzy Polskich zamieszkaliśmy w jednym pokoju. Jak to starsi panowie, przy kieliszku wina zaczęliśmy wspominki, oczywiście literackie. Wspominaliśmy dawną literaturę. Maciąg dziwił się, nawet, że pamiętam tyle samo co on rzeczy z czasów w jakich on uczestniczył osobiście. A ja już wtedy czytam bardzo dużo, tyle , że dziś mniej już powieści, a chętniej biografie i eseje literackie.
TP: Jak widzi Pan współczesną literaturę?
AK: Obserwuję powrót do prozy narracyjnej. Absurd Witkiewicza czy Gretkowska z „łechtaczką w rozumie" to nie jest ta literatura, którą chciałoby się czytać wciąż na nowo, dla zwykłego zachwycenia. Może to konsekwencja czytania w moim domu książek na głos, ale to pozostało mi po dziś dzień, że jeśli w trakcie lektury nie słyszę frazy - tonie jest dobra literatura. Proza może być awangardowa, ale musi być zbudowana z rozpisanych w nutach słów.
TP: Sukcesowi „...i Bóg o nas zapomniał" przypisuje się podtekst polityczny.
AK: Dla mnie to nie jest ważne. Może i smak polityczny miało zakwalifikowanie tej książki do lektury szkolnej. Jednak jeden z profesorów, recenzując książkę przed wprowadzeniem do tego kanonu stwierdził, że przede wszystkim jest to literatura wybitna. Myślę, że może trafiła w swój czas polityczny, ale przede wszystkim jako książka potrzebna. Mówił o tym niedawno w Polskim Radio profesor Tomasz Burek. Książkę „ i Bóg o nas zapomniał”, uznał jako jedna z lepszych powieści XX wieku w Polsce i nie i tylko. A przecież nie znałem profesora i i nie miałem wpływu na jego oceny. Podobne zresztą czytałem w „Tygodniku Powszechnym".
TP: Jak się żyje na co dzień literatowi, członkowi Pen Clubu? Żyje Pan z tantiem?
AK: Z literatury nie można w Polsce wyżyć. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest Chmielewska i kilku innych, wydawanych w masowych nakładach. Ja mam od książki 70-80 groszy. Nie chcę tego nawet porównywać do wpływów hurtowni i księgarni. Na szczęście mam przyjaciół w prasie, którzy pozwolą mi trochę dorobić pisaniem. Ostatnio Julita Kakowska z „Przeglądu Polonijnego" z Nowego Jorku zaproponowała mi pisanie dla nich felietonów. Wysłałem już kilka tekstów obyczajowych z życia kraju. A gdyby nie przyjaciele - członek Pen Clubu musiałby żyć z emerytury księgowego „Samopomocy Chłopskiej".
TP: Dziękuję za rozmowę.

Tadeusz Piersiak
Gazeta Wyborcza